dlaczego warto pieprzyć wszystko i wyjechać na wieś?




Dzień był przedni, przed niedzielą, czyli sobota  w sensie. Wstaliśmy rano jak zwykle. Naładowani niczym króliki Duracella, co to 7 razy dłużej mogą działać. Słońce nieśmiało zaglądało do naszej sypialni i wcale mu się nie dziwię! Oj to był poranek! Pierwszy raz od bardzo dawna to się stało! Nie TO stało, bo stoi, tylko stało, że się stało. Obudził nas budzik, a nie córka. Te 6 minut dłuższego spania, dodało nam pozytywnego kopa na cały dzień.


Tylko jak go wykorzystać? Gdzie tu pojechać? Pogoda piękna, to aż żal na kuń nie wskoczyć i nie ruszyć, szukać garnuszka na drugim końcu tęczy. Tylko nie padało, to i tęczy nie było. A skoro nie było tęczy, to i garnuszka, a szkoda, bo by chociaż zupę w nim ugotował z bażanta, o którym będzie wspomniane za jakieś 200 słów. Może trochę więcej albo mniej, zresztą  czy komukolwiek chciałoby się to liczyć?

Wyjeżdżamy! To już postanowione. Tylko gdzie? Brazylia? Peru? Nowa Zelandia? Nie. Wyłączamy Discovery i skupiamy się na miejscach realnych do odwiedzenia. Może trzepak pod blokiem? Nie, no za mało ambitne. Zerkam do portfela, żeby sprawdzić, na co możemy sobie pozwolić. Trzepak wydał się jednak rozsądnym wyborem.

A może by tak na wieś?

Żona, ta kobieta moja, co ją wziąłem już dawno temu, a za żonę trochę później, powiedziała, że może by tak skoczyć do moich rodziców na wieś? Czyli, że moich, że moich, a nie moich, że jej, bo ona tak mówiła. Challenge akcepted. Jak chciała, tak zrobiliśmy. Szybko spakowaliśmy torbę dziecka, żarełko na sytuacje kryzysowe, kłódkę na bęben, hajs – haha! W kopertę i rura, z tym że Polo. Za to koni ma sporo, więc po niecałej godzinie byliśmy na miejscu. Z tych 10 kilometrów jazdy można by osobny post sklecić, ale pewnie mi się nie zechce, chyba że znajdzie się jakiś koleś, co za to zapłaci, albo chociaż pierogów na parę dni nalepi.

No i wieś. Ta sama, na której spędziłem znaczną część życia. Wieś, na której wrony pionowo startują, a psy dupami szczekają. Tylko że tu nie ma psów. W ubiegłym roku zamknęli nawet posterunek. Przestępczość skoczyła przez to o 100%. Wcześniej było zero kradzieży, a teraz jest ich dwa razy więcej. Trzeba być czujnym! No ale coś o wsi miałem napisać. No to napiszę. Wieś standardowa: Pola, łąki, las wokoło, wszyscy śmieją się wesoło.

Łopiennik.

I ja też się śmiałem, jak byłem młodszy. Śmiałem się z mieszczuchów, którzy na sam widok sarny na łące, dostawali małpiego rozumu. Sam widok bociana, który postanowił sobie wylądować kilka metrów od nich, musieli zbierać resztki zębów z ziemi, bo tak im szczęka opadała. Ja co najwyżej wtedy tylko za biodro się musiałem trzymać, bo ze śmiechu boki zrywałem.

A może by na spacer?

Przybyliśmy niczym Julek z Cezarem pod Rubikon, tylko my się nie zatrzymaliśmy, lecz ruszyliśmy z podniesioną przyłbicą najprzód! Ahoj przygodo! Ruszamy pokazać wieś dziecku. Zaopatrzeni w niezbędny do tego ekwipunek w postaci telefonów, żeby jakieś fotki strzelić, bo tak się składa, że ja to bloger, a blogery tak robią, bo ponieważ i rozpoczęliśmy nasz marsz ku rzece, która Łopa się zwie.

Pierwszy przystanek zrobiliśmy już po kilkunastu sekundach. Nic ciekawego nie zobaczyliśmy. Zwyczajnie zapomniałem zabrać bidonu z wodą dziecka, przez co straciliśmy około minuty. Ruszyliśmy ponownie. Tym razem pewni, że już wszystko niezbędne mamy.

Tak sobie zerknąłem na pola, gdzie jeszcze jakiś czas temu rosło sobie zboże, w którym to wszystkie Instamersy tego świata zdjęcia sobie robią, nie zdając sobie sprawy z tego, że biednemu chłopu żyto depczą i pomyślałem – ale tu jest zajebiście! Zwykłe pole, skąpane w promieniach słońca, spowodowało u mnie nagły przypływ pozytywnych emocji. Nie tylko u mnie. Moja córka, gdy tylko to zobaczyła, radośnie ruszyła w jego stronę. Radowało się serducho Andrzeja, oj radowało.

W dalszej części spaceru doszliśmy na łąkę, ulokowaną tuż obok Łopa River. Do dzisiaj nie wiem, czy ta łąka ma jakiegoś właściciela, bo odkąd pamiętam, nikt się nią nie zajmował. Zarośnięta, była tak, jak twarz Gandalfa i tylko dzięki temu, że ktoś ciągnikiem tamtędy do swojego pola dojeżdżał, to można było przejść. Oczywiście chcąc sprawdzić, czy nie jest na niej jakoś mokro i bezpiecznie da się przejść, dzielnie ruszyłem do przodu. Okazało się jednak, że moja córcia maleńka była tam przede mną. Ruszyła biegiem, nie przejmując się zupełnie trawą smagającą ją po buzi. Z radością pokonywała kolejne metry trasy i już po chwili była na równiejszym i jakby wykoszonym fragmencie łąki. Ja oczywiście za nią! Dysząc z wycieczenia, bo przecież młodszy już nie będę, a nigdy maratończykiem nie byłem, nie mówiąc już o trasach przełajowych. 200 metrów, jak na pierwszy raz, to było aż nazbyt dla mnie. Wtedy moja córcia stanęła jak wryta, patrząc na moją stopę prawą, na której wylądował sobie spokojnie motyl. Niby nic takiego, ale mina dziecka, które takiego motyla i to z takiej odległości, mówiła więcej niż 237 słów.

Po chwili przestoju, wywołanym pojawieniem się tak nieoczekiwanego gościa, spokojnie poszliśmy dalej, nie oczekując, że spotka nas jeszcze coś wyjątkowego. Myliłem się..
Łopa.

Bażanty w locie.

Zaczęły do nas dobiegać dziwne dźwięki, których nie słyszałem już z 10 lat może. Bażant! Skurkowaniec, tak darł ryja, że moja pociecha na początku się przestraszyła, ale stan niepokoju na szczęście szybko minął. Darcie się, to był dopiero początek. Zerwał się do lotu, a za nim następny! I jeszcze jeden! I jeszcze! Musieliśmy przypadkiem spłoszyć całe stado. Ze dwadzieścia ich było. Szybko wyjąłem telefon (jak to bloger) i rozpocząłem pstrykanie zdjęć, żeby mieć jakieś np. do tego posta. Po zrobieniu paru zauważyłem, że nie robię zdjęć ptakom, tylko swojej gębie, bo chwilę wcześniej z córką sobie selfika strzeliliśmy, żeby też na Insta mieć co wrzucić, a po wszystkim nie przestawiłem aparatu na główny. Na szczęście udało mi się uchwycić ostatnie odlatujące jednostki, ale to nie to, co widzieliśmy. 
Mały zaskroniec.

Bażanty to nie jedyne zwierzęta, które tego dnia udało nam się pokazać dziecku. W drodze powrotnej spotkaliśmy dwa węże! Młode zaskrońce, których sam przez całe życie tylko kilka widziałem, a tu od razu dwa! Podczas jednego spaceru. Moje dziecko nauczone tego, że ma maskotkę w kształcie węża, co to ją podczas pobytu w zoo kupiłem, chciało wziąć go na ręce i zapewne przytulic. Nie pozwoliłem jej na to oczywiście, a osobą, która wzięła gada na ręce, byłem ja sam. Biedaczysko nie mógł się wydostać z betonowej rynny. Co parę pełzów zrobi, no bo przecież nie kroków, to się ześlizgiwał na sam dół. Wziąłem kawałek patyka, niczym Bear Grylls, kiedy kobrę królewską odganiał i przesunąłem węża w bezpieczne miejsce. Ten podły gad, w ramach podziękowań wystawił mi tylko język.

Po tej sytuacji zakończyliśmy nasz jakże owocny spacer. Posiedzieliśmy chwilę z moimi rodzicami, a córka pobawiła się z kotem, po czym wróciliśmy do naszego domu.


Ten zwykły wypad na wieś dał mi dużo do myślenia. Zdałem sobie sprawę z tego, jak bliska tak naprawdę jest mi wieś. Zdałem sobie sprawę, że nie doceniałem tego, co miałem. Zwykły spacer na świeżym powietrzu dostarczył mojemu dziecku wiele radości i doświadczeń, czego z pewnością nie zobaczyłoby na zwykłym, miejskim placu zabaw. 

Podobne posty:
-czy dzieciństwo spędzone na wsi można miło wspominać?
-dlaczego warto wybrać małe miasto?
-czy ja jestem normalny?
-chmielaki i historia z dupy wzięta


Obsługiwane przez usługę Blogger.