Zrobiłem to, kiedy żona była chora.
Zrobię to sam! – powiedziałem sam sobie. Bez niczyjej
pomocy. Nikt nie będzie mi przeszkadzał. Najlepiej zamknę się w kuchni i po cichu będę „pracował”.
Kurde, ale samemu? Jak wtedy w gimnazjum? Myślałem, że te czasy minęły bezpowrotnie,
ale chcąc nie chcąc zmuszony jestem do nich wrócić. Moja żona często robi to
sama, ale ja jakoś nie mogę, nie chcę, nie umiem.. Dziś jednak potrzeba okazała
się silniejsza niż kiedykolwiek, przez co zwyczajnie się za to wziąłem…
Postanowienie było mocne. Żadnej pomocy. Nawet tej kuszącej
z Internetu. Żadnego koła ratunkowego. Żadnego stawiania runów. Żadnych mikstur
wzmacniających. Tylko ja, moje ręce i umiejętności.
Zaczęło się od lania wody. Czyli tego co umiem najlepiej.
Lałem i lałem, co skutecznie zagłuszało wszystkie dobiegające z zewnątrz
dźwięki. Następnie włożyłem tego potwora do wody, przed uprzednim przygotowaniu
go. Następnie był etap oczekiwania. Robiło się coraz bardziej gorąco, aż w
kulminacyjnym momencie, gdy było blisko wrzenia, zaczęła tworzyć się jakaś
dziwna piana.. wywaliłem ją.. :P.
Kolejnym etapem zabawy, było jej urozmaicenie. Najpierw
wrzuciłem do wody tego długiego.. ogólnie cała włoska rodzina wpadła do środka.
I od tego czasu znowu czekanie.. tylko na co? Kiedy będzie wiadomo, czy to już?
Czekałem i obserwowałem co się dzieje w środku. Raz na jakiś czas pęcherzyki
powietrza wydostawały się na zewnątrz.. Ci włosi, to niezłe świntuchy! Wiem
przecież skąd się biorą bulki w wodzie..:)
Z każdą chwilą rosło podniecenie, że to już zaraz.
Wiedziałem, że zaraz skończę i to sam. Czułem dumę, która niczym pasażer
nostromo, usiłowała rozjebać mi moją wątłą klatę i wydostać się na zewnątrz.
Czułem moc! Czułem, że za chwilę doświadczę tego, czego niewielu mężczyzn w
swoim życiu. A już z pewnością wśród tych, którzy mają żonę..:)
Już był w ogródku, już witał się z gąską… Och jak te słowa
doskonale opisują to, co mnie spotkało. Już
byłem na końcu. Już dzieliły mnie sekundy od finału zakończonego powodzeniem,
aż tu nagle jeden detal zaważył o tym, że z całego misternego planu nici.. może
nawet nie detal, a szczypta..
Pieprzony rosół! Przecież to tylko woda z mięchem i
warzywami.. Co ma nie wyjść? Takie pytanie zadałem sobie, po czym sypnąłem
jedną miarkę (odpowiadającą 4-5 łyżkom stołowym) soli.. No na logikę. Skoro do
małego garnka, kiedy gotujemy ziemniaki, to sypiemy jedną łyżkę soli, to na
taki wielki gar zupy trzeba odpowiednio więcej.. Nie trzeba.
Oprócz soli, to pamiętam, że żona dodawała kurkumę. Jednak
nie wiedziałem ile. Tak póło pakowania na gar powinno wystarczyć.. I
wystarczyło. Na cały gar wojskowy by wystarczyło. Fu!
Podsumowanie..
żona nie dość, że chora, to później jeszcze wkurzona, bo gar zupy wylądował w kiblu, warzywa w śmietniku, a kurczak się uchował, ale nie wiem czy znajdzie się ktoś, kto go opierdzieli, bo od tej kurkumy zrobił się cały żółty. Straciliśmy czas, kasę na warzywa, prąd, wodę, kurczaka:P Na szczęście żona zrobiła drugą zupkę:)
żona nie dość, że chora, to później jeszcze wkurzona, bo gar zupy wylądował w kiblu, warzywa w śmietniku, a kurczak się uchował, ale nie wiem czy znajdzie się ktoś, kto go opierdzieli, bo od tej kurkumy zrobił się cały żółty. Straciliśmy czas, kasę na warzywa, prąd, wodę, kurczaka:P Na szczęście żona zrobiła drugą zupkę:)
Powiedzenie „bo zupa była za słona” nabrało dla mnie nowego
znaczenia:)