misja ratunkowa - ocalenie kaczki.
To kaczuszka mała jest. Robi śmiesznie każdy gest i ogonek
żółty ma – kwa, kwa, kwa.
Tak zacznę. Nie potrafię pisać wstępów, które zwalają z nóg.
To znaczy, potrafię ale nie robię tego, bo bardziejszy efekt jest wtedy, kiedy
ktoś upada z wrażenia stopniowo, a nie tak od razu. Jeszcze krzywdę sobie zrobi
i co? Na mnie będzie.
Kaczuszka. Pamiętacie kaczuszkę? To ta, co w poprzednim poście wyleciała przez balkon, doleciała do stacji badawczej NASA na orbicie,
zawróciła i spadła gdzieś niedaleko bloku, w którym działy się straszne rzeczy.
Ruszyliśmy z akcją ratunkową. Uzbrojeni w niezbędny do tego ekwipunek – wódkę w
kubkach plastikowych.
Wyprawa ratunkowa po kaczkę
Zebraliśmy się wszyscy niczym Armia Rohanu, która miała za
wyruszyć na ratunek Gondorowi. Był dowódca w postaci mojej żony, która szła na
czele wyprawy, bo ona nie z tych, co to z tyłu będą stać i obserwować, a w
razie niepowodzenia ucieknie, zostawiając swoich ludzi na polu bitwy. Nie, nie.
Ona w pierwszym szeregu szła dumnie, z podniesionymi piersiami. Push upa na
sobie miała wtedy. Taki bialutki. Za nią były dwa miejsca, które zajęli jej
chorążowie. Ja i ktoś jeszcze. Zamiast sztandarów z godłem, nieśliśmy
plastikowe kubki z wyżej wymienioną zawartością. Za nami szli pozostali.
Łucznicy, piechota lekka, kawaleria, a na końcu kobiety, dzieci i starcy.
Ryzykowaliśmy życie, by ocalić kaczuchę.
Wędrówka była trudna i na każdym kroku czyhały pułapki.
Wiecie jak trudno zejść z czwartego piętra o 3 w nocy, kiedy na dodatek ziemia
się kręciła szybciej niż koło fortuny? Każde piętro składa się z dwóch biegów
po 8 stopni, które dzieli piekielnie niebezpieczny spocznik. To na nim trzeba
było wykonać zwrot przez lewe ramię. Nie poddaliśmy się i szliśmy w zaparte.
Część z nas poległa po drodze, ale takie straty nie złamały w nas ducha walki.
Po jakiś 40 minutach dotarliśmy do bram Mordoru wyjścia z bloku.
Zdecydowanym ruchem ktoś z nas otworzył drzwi. Nie był to jednak wódz, ani
nawet chorąży, bo on miał przecież ręce zajęte trzymaniem wódki. Jakiś giermek
wziął na siebie tę odpowiedzialność i już po chwili wszyscy znaleźliśmy się na
otwartym terenie z dala od gościńca. Jako pierwsze postanowiliśmy zbadać, w
którym kierunku kaczka pofrunęła. 4 razy blok dookoła przeszliśmy i nikt nie
zauważył balkonów nad naszymi głowami. W sumie ciężko było trochę, bo
przemieszczaliśmy się na czworaka i nie dlatego by zajść swoją ofiarę od tyłu,
tylko tak zdrowo porobieni byliśmy Stockiem z promocji. Wtedy zauważyliśmy ruch
i bestia stanęła naprzeciwko nas, patrząc swoimi ognistymi ślepiami! Barlog! –
krzyknąłem. Gandalf go jednak w Morii nie zajebał! Chwyciłem za „chorągwie”,
wychyliłem łyka mocy, czując się jak Asterix i ruszyłem na bestię, która
okazała się zwykłym rudym lisem. Z prawie pełnym kubkiem wódki w ręku,
wystartowałem jak Usain Bolt, zostawiając z tyłu swoich towarzyszy. Cel był
jeden – złapać lisa. Jako, że gorzała hulała po organizmie, to i tryb
nieśmiertelności się załączył. Wiedziałem, że lis pojawił się tam tylko
dlatego, że wyczuł ranną kaczkę w krzakach i chciał ją zjeść. Nie mogłem do
tego dopuścić. Jak zobaczył mnie, szarżującego na niego z podniesioną
przyłbicą, to zaczął spierdzielać zdrowo. Za mną z kolei ruszył drugi chorąży,
który również kubeł wódki w ręku dzierżył. Wyglądało to tak. Spierdala lis ze
strachu, za nim gonię ja, z kubłem wódki, a za nami drugi chorąży również z kubłem
pyszni usiej wódeczki. Ciekawe jak głupio musiało to wyglądać. Najważniejsze,
że nasza ofensywa była skuteczna jak husaria i przegoniliśmy wroga.
Wróciliśmy do głównego celu naszej misji. Do akcji
ratunkowej kaczki. Jako pierwsze, nasz wódz i strateg oznajmił, że z pełnymi
kubkami wódki chodzić nie będziemy, a jak każdy wie, to z rozkazem króla się
nie dyskutuje.
Sekcja zwłok kaczki.
Raptem! Ktoś dojrzał pod jednym krzakiem zarys zupełnie nieprzypominający czegokolwiek. To musiała być ona, nasza kaczka. Cel naszej
misji. Podeszliśmy powoli, by jej nie przestraszyć, bo może akurat postanowiła
sobie jajo znieść. Nic takiego jednak nie miało miejsca i już po chwili nasz
wódz wziął ją w swoje ramiona, rozpoczynając oględziny.
Gdy wyruszaliśmy po kaczkę, to myślałem, że ten moment
będzie niczym innym jak sekcją zwłok, ale jakież było moje zdziwienie, kiedy
okazało się, że kaczce nic nie jest. Żona nacisnęła ją za brzuch, a ta w
odpowiedzi zrobiła tylko te pieprzone kwa, kwa…
P.S. ta wyprawa nie była jedyną misją ratunkową kaczki tej nocy. Po jakimś czasie wyjebałem ją ponownie. Kaczka jest z nami do dzisiaj, tylko nie wiem, gdzie.
Podobne posty
Brak komentarzy: